Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— A co będzie potem, gdy tamci przyjdą? — spytał strwożonym głosem mały Negritos.
— A bo ja wiem? — wzruszył ramionami Władek. — W każdym razie dowiemy się... Wtedy pomyślimy, co robić...
To mówiąc, rozwiązał bambusy, kawałki sznura ukrył pod bluzą, a tyki postawił osobno od innych za załamaniem jaskini.
— Może się to nam przydać, gdy Kalaboni wyniosą stąd resztę bambusów i sznur... — pomyślał i, usiadłszy, zaczął obierać banan. Oczy kleiły mu się i głowa co chwila opadała na pierś. Położył się na ziemi i usnął natychmiast po bezsennej, pełnej niezwykłych wrażeń nocy. Dżair poszedł niebawem za jego przykładem. Nie wiedzieli, jak długo spali, gdy obudził ich łomot odrzucanych kloców przy wejściu do jaskini. Siedząc na podwiniętych nogach, czekali. Do jaskini wszedł wódz Kalabonów, a za nim brodaty Murray i dwóch jego towarzyszy, którzy wynajęli się do pana Krawczyka na drwali. Wszyscy przyglądali się małym więźniom.
Pierwszy przemówił Murray, zwracając się do Władka:
— Zwolnimy ciebie, jeżeli podpiszesz nam papier, że zmyliłeś drogę w dżungli, a my zna-