Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/121

Ta strona została przepisana.

po obszernej jaskini, pochylając się nad zasypaną odłamkami skał ziemią i dotykać ścian. Zdawało się, że szuka czegoś, bo chwilami pochylał się, brał coś do rąk i starannie oglądał.
Mózg chłopca powoli wyzwalał się z pętów strachu, w dzielnem zaś sercu zapalała się chęć walki o życie. W pewnym momencie ukląkł i podniósł znaleziony pomiędzy kamieniami jakiś długi, zardzewiały przedmiot. Badał go długo i uważnie, a potem, położywszy na skale, kamieniem jął odbijać, grubą, chropawą warstwę rdzy, aż błysnęła metalowa powierzchnia.
— Żelazo... — mruknął głośno. — Przed nami byli tu ludzie. Byli, ale bardzo dawno...
Stał zamyślony, patrząc na skulonego, płaczącego Dżaira i kombinując coś.
— Słuchaj, mały, — powiedział, podchodząc do niego, — gdy słońce zapadać zacznie, będzie tu ciemno, jak w grobie. Musimy dotrzeć tam, skąd można widzieć słońce i niebo... Gdzieś powinna być jakaś dziura, bo światło sączy się tu przez nią. Chodź!!
Poszli. Stawiali ostrożne kroki, macając grunt pod nogami i nadsłuchując co chwila. W końcu jaskini ujrzeli długą, ciemną szczelinę, przez którą przebijały się promienie słońca.