tu z głodu... Umrzemy zapewne i my, jeżeli... nie znajdziemy stąd wyjścia...
Władek w milczeniu patrzał na „małego wodza“, który ciągnął dalej:
— Widzisz tę szczelinę? Być może, wyprowadzi ona nas z wnętrza gór Szalati... Spróbuję wejść tam i prześlizgnąć się jak najdalej... poszukać drogi ocalenia...
Władek chciał sprzeciwić się, powiedzieć, że dawno już o tem myśli i sam pójdzie, lecz w tej samej chwili drgnęli obaj i uskoczyli w daleki, ciemny kąt, zaciskając w rękach swoją broń — obok kija najprostszą na świecie, używaną zapewne przez ludzi pierwotnych, gdy zamieszkiwali głębokie groty, walcząc z niedźwiedziem jaskiniowym i polując na dzikie bawoły. Jakieś głosy, raczej ryki, powtarzane przez echo, biegnące po wszystkich jaskiniach, toczyły się z głębi ziemi, niby ciężkie głazy. Głosy te zbliżały się szybko. Chłopcy długo nie mogli pojąć, skąd one idą, aż wreszcie Władek domyślił się, że rozlegają się w dolnej, opuszczonej przez nich grocie. Bez szmeru podczołgał się do krawędzi i, z poza kamienia, wyjrzał ostrożnie. Nie wątpił już, że nieznane głosy dochodzą z tej właśnie strony. Na dnie opuszczonej niedawno groty nikogo jednak
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/128
Ta strona została przepisana.