Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/129

Ta strona została przepisana.

nie było. Minęło jeszcze kilka minut, gdy wreszcie z czeluści wąskiego przejścia wynurzyła się czarna postać tubylca, a za nią — druga.
Ludzie ci stanęli i zaczęli się rozglądać. Ze zdumieniem wymachiwali rękami, ale po chwili zaczęli coś krzyczeć, przykładając dłonie do ust. Echo podrywało ich głosy, powtarzało po kilka razy i nadawało im siłę ryku. Jeden z tubylców wsunął się do przejścia w skale i powrócił, ciągnąc za sobą kosz. Twarz Władka rozpromieniła się nagle, gdyż rozradowała go wesoła złocistość pęku bananów.
— Jedzenie! — pomyślał i ucieszył się.
Skinąwszy na Dżaira, pokazał mu tubylców, rozglądających się bezradnie po grocie, i spojrzał na chłopaka pytającym wzrokiem.
— To — Kalaboni! Wojownik i kobieta... — szepnął chłopiec.
— I... jedzenie! — dokończył Władek. — Skoro przynieśli nam jedzenie, to znaczy, że nie zamierzają zamorzyć nas głodem... Musimy odpowiedzieć na ich nawoływania, bo inaczej gotowi są odejść i zabrać ze sobą kosz... Jak myślisz, Dżair?
Czarnoskóry chłopak skinął głową. Stanąwszy na krawędzi groty, Dżair wydał głośny