milczenia. Przyglądał się nadlatującym mewom — białym i szarym. Ptaki krzyczały jękliwie i szybowały na skrzydłach, wygiętych niby sierpy. Zwiastowały ląd, chociaż dokoła widniało tylko morze, jakgdyby oddychające spokojnie pod blado-niebieską kopułą nieba.
— Pocóż to płyniesz, przyjacielu, na Andamany?[1] — zadał pytanie bosman.
— Do rodziców — na wakacje, aż do lipca! — radosnym głosem odpowiedział chłopak.
— Ach — tak! — kiwnąwszy głową, mruknął marynarz. — Czy pochodzisz z kolonji czy też z Anglji?
Chłopak zaśmiał się wesoło i odparł:
— Nie jesteśmy Anglikami! Rodzice przyjechali tu z Polski, ale ja urodziłem się w Szanchaju[2] i w tym roku skończę szkołę w Rangunie.
— Fju-ut! — gwizdnął bosman. — Polska — to... Gdynia... Byłem tam przed trzema laty z ładunkiem bawełny. Ależ — to djablo daleko! Jakżeż to się stało, że jakieś wiatry