Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/130

Ta strona została przepisana.

krzyk. Kalaboni, przerażeni rozlegającym się głosem, padli na ziemię, ramionami zasłaniając głowy. Dopiero, gdy Dżair przemówił do nich, wstali i ze zdumieniem przyglądać mu się zaczęli, nie rozumiejąc, jak ci mali jeńcy mogli się dostać na taką wysokość. Po długich namowach, rzucono Kalabonom sznur i wciągnięto kosz. Wojownik nie chciał wdrapać się do chłopców, lecz wkońcu uprosili go. Znalazłszy się w grocie i, spostrzegłszy kościec, leżący na ziemi, zaczął szczękać zębami i chciał umknąć, lecz przewidujący Władek zawczasu wciągnął sznur i na wszelki wypadek miał pod ręką broń. Szepnął do Dżaira:
— Zapytaj go, dlaczego się tak przestraszył? Przecież kości nikomu nic złego uczynić nie mogą, bo są tylko kośćmi!
Chłopak powtórzył słowa Władka. Kalabon jednak drżał i odwracał się od szczątków nieznanego człowieka, ze strachu straciwszy głos. Dzwonił zębami i wydawał niezrozumiałe dźwięki. Długo nie mógł odzyskać mowy, ale wkońcu z trudem wyrzucił kilka słów. Stało się wtedy coś niezwykłego. Dżair rzucił się do leżącego szkieletu, ukląkł przy nim i, co chwila chyląc się do samej ziemi, powtarzał:
— Jomaga! Jomaga!