Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Długo jeszcze czołgali się, z radością spostrzegając coraz bardziej szarzejący mrok. Jeszcze jeden załom kanału i — powódź światła niemal oślepiła ich!
— Hurra! — zawołał Władek. — Niech żyje słońce!!
Chłopcy z radosnemi okrzykami wypadli ze szczeliny i zerwali się na równe nogi. Znaleźli się w ogromnej grocie, oświetlonej od góry. Na wysokości czterdziestu lub może więcej metrów widniał prawidłowy, prostokątny otwór, przerąbany w skale. Sączyło się tam światło, lecz dostępu broniły mu gęste krzaki, rosnące z zewnętrznej strony góry i wdzierające się tu całą siecią zielonych pędów.
— Cukrowa grota! — zauważył po chwili Władek.
Istotnie — ziemia, ściany i sklepienia bielały, iskrzyły się, gdyż tworzyły je skały kwarcowe. Rozglądając się dokoła, chłopcy spostrzegli zielone pasma i żyły, przecinające białą powierzchnię skał. Tam i sam połyskiwały żółte ziarnka metalu.
— Wiesz, co to jest? — spytał Władek. — Złoto, bracie! Nasz profesor pokazywał nam kawałki rudy, znalezionej w Birmanji i na Jawie. Wyglądały zupełnie tak samo! Po-