skałę, stanowiącą podłogę groty. Rozrzucał nogą gruzy i drobne osypy, spadające ze ścian i skalnego pułapu. Nic nie znalazł jednak. Po długich i trwożnych poszukiwaniach w kącie za szafą ujrzeli chłopcy płytę, opartą o ścianę. Nie spostrzegli jej przedtem, bo pająki zasnuły ją gęstemi sieciami, sczerniałemi od starości. Odwalili ją z trudem i wtedy ujrzeli za nią szeroką lukę i stopnie kamiennych schodów, znikających w ciemnej głębi.
— W drogę! — zawołał Władek, zapalając świecznik.
Zagłębili się w mroku słabo rozświetlonym nikłym języczkiem płomienia. Stopnie były wilgotne, nierówne i śliskie. Posuwali się więc coraz wolniej, bo schody w kilku miejscach były zupełnie popsute i przywalone gruzami. Oddychali ciężko, bo brakło im powietrza, szli jednak uparcie, porwani dążeniem do wolności. Oblani zimnym potem i zupełnie wyczerpani, ostatnim wysiłkiem doszli do ogromnej jaskini, o nisko zwisających nad nią skałach, półciemnej, zimnej i wilgotnej. W środku jej leżało jezioro i cicho pluskało na kamieniach przybrzeżnych. Dżair na kolanach doczołgał się do wody i zaczął zlewać sobie rozpaloną głowę i twarz.
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/152
Ta strona została przepisana.