Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/160

Ta strona została przepisana.

horyzontu, gdzie ocean, zdawało się, przechodził w szafirową kopułę nieba.
Gdy jednak minęło pierwsze, tak silne wrażenie, Władek jął się rozglądać wokół, ostrożnie wystawiając głowę z gąszczu krzaków. Mógł stąd widzieć zalany słońcem brzeg na kilka kilometrów w obydwie strony. Zbocza gór okryte były dżunglą tak wysoką i gęstą, jakiej nie spotykał nigdzie wpobliżu plantacji. Ponad zielonem zbiorowiskiem różnych drzew, podnosiły ku niebu rozłożyste korony potężne mahonie, olbrzymie hebany i smukłe palmy, kołyszące pierzastemi liśćmi. Wszystkie drzewa na skraju puszczy stały w oplocie lian. Fruwały ptaszki barwne i barwniejsze od nich motyle. Na brzegu chłopak nie dojrzał nikogo, a gdy podniósł głowę, gdzieś wysoko nad dżunglą zobaczył nagie, spiętrzone skały — różowe i białe, połyskujące niby śnieg.
— Tam w głębi tych spadzistych zboczy kryją się groty, które odkrył niegdyś Diego Anda i uczynił z nich sobie pałac, twierdzę i składy dla zrabowanych rzeczy... Nikt nie wie o tej tajemnicy, ale ja i Dżair przeszliśmy wnętrze gór Szalati i byliśmy w sercu Rulgatanu, przeciętego żyłą złotej rudy! — pomyślał z dumą Władek.