się trzech ludzi w białych ubraniach i hełmach korkowych. Poznał ich od pierwszego wejrzenia.
— Brodaty Murray i ci dwaj, którzy pracowali u ojca... — mruknął do siebie Władek i dreszcz przebiegł mu po grzbiecie, gdyż zrozumiał, że, choć zrobili tak ciężki marsz we wnętrzu gór, nie oddalili się jednak od swoich wrogów.
— Wrogów? — powtórzył w duchu. — Cóż my im złego uczyniliśmy?
Ogarnął go gniew, więc zacisnął pięści i pochmurnym wzrokiem śledził ze swej kryjówki ruchy dawnych więźniów z Hope-townu. Po pewnym czasie Murray podniósł rękę i gwizdnął przeciągle. W jednej chwili wszyscy ukryli się w haszczach. Z poza dalekiego przylądka wypływać zaczął jakiś okręt. Wkrótce można już było dojrzeć trzy maszty i zwinięte na rejach żagle, a niebawem wiatr doniósł głuchy turkot motoru. Władek domyślił się, że widzi przed sobą szkuner stacji morskiej w Kalkucie, ten sam, który przed kijku dniami stał wpobliżu Czerwonych Skał na „Wybrzeżu Ośmiornic“.
— Skąd on się tu wziął? — gubił się w domysłach Władek. — Dlaczego Murray nie jest
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/162
Ta strona została przepisana.