Anglik bronił się przez pewien czas, zręcznie zbijając z nóg ciskających się nań tubylców. Jednak, gdy napadli na niego Willy Barber i mały, krępy Lucky, musiał się też poddać. Murray wydał jakiś rozkaz. Jeńców złożono na dnie łodzi i odwieziono na szkuner. Gdy Barber, który siedział na sterze, powrócił, łódź wyciągnięto na brzeg, a cała gromada skierowała się w przeciwną stronę. Przechodzili blisko kryjówki Władka, przystanęli o kilka kroków od niego, zapalając fajki.
— Dopływamy do portu, brachy... — mruknął Murray. — Dziś wieczorem znikniemy, jak kamfora ze skarbem Andamanów!
— Obyś nie wyrzekł tego w złą godzinę, Piotrze! — upomniał go zabobonny Lucky.
— A cóż zrobimy z tymi uczonymi dziwakami, polującymi na kraby, ślimaki i wodorosty? — spytał Barber.
— Wypłynąwszy na ocean, ofiarujemy ich rekinom! — zaśmiał się herszt. — Ale to już moja rzecz! Najważniejsza — to zrobić jak największy zapas żywności i słodkiej wody. Nie możemy przecież zawijać do portów, gdzie roześlą o nas depesze... Musimy dopłynąć do Boliwaru i dać nura do dżungli, aż hen — do gór Sierra Pakaraina...
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/164
Ta strona została przepisana.