Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/168

Ta strona została przepisana.

przylądka, zaroiło się tam od Kalabonów, a wśród nich miotały się biało ubrane postacie Murraya i jego towarzyszy. Dobiegły nawet odgłosy kilku strzałów rewolwerowych. Tubylcy spychali swoje długie, lekkie łodzie. Każda z nich była zaopatrzona w wystające, wygięte wręgi, z umocowanemi do nich wydrążonemi klocami drzewa, płynącemi równolegle z łodzią. Dawało to możność tak niepewnym czółnom zachowywać równowagę na znacznych nawet falach. Kalaboni w szalonym pośpiechu pienili wodę swemi krótkiemi i szerokiemi wiosłami, lecz cóż znaczył ten pośpiech wobec ruchu szybkobieżnego szkuneru, pędzonego silnym motorem?
W trzy godziny potem „Bombay“ (tak się nazywał szkuner) zawijał już do portu Bleir i niebawem stanął przy wybrzeżu Hope-townu.
Anglicy wraz z Władkiem i Dżairem niezwłocznie udali się do biura komisarza. Mister Folkhaw słuchał uważnie zażalenia profesora Kindleya, kiwając głową i mrucząc od czasu do czasu:
— Byłem przekonany, że przybyli tu nie dla uczciwej pracy...
Posłyszawszy, że Murray, opuszczając okręt i wyznaczając spotkanie w umówionem miejscu