Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/194

Ta strona została przepisana.

wało się, kipiąc. Potoki wody wylatywały w powietrze i przelewały się przez poręcz burty. Słone bryzgi i pienne płachty biły w twarz. Ogłuszał niemilknący ani na chwilę plusk, syk wody, jakiś zgrzyt, jakgdyby ciężkie westchnienia i złe chrząkania.
Ludzie stali, nie mając odwagi zbliżyć się do burty. Wreszcie kapitan przechylił się przez poręcz i wyjrzał na morze.
— O, do stu dziurawych łodzi! — zaklął po marynarsku. — A toż dopiero zacna kompanja! Profesorze, niech-no pan spojrzy! Zdaje mi się, że jutro nie będzie pan miał nic do roboty. Znalazł pan ochoczych pomocników. Cha-cha-cha! Wszystko oni za profesora odrobią!
Głośny śmiech Robbinsa uspokoił wylękłych uczonych i majtków.
Kindley i Webb rzucili się do burty. Władek poszedł za ich przykładem i ujrzał niezwykłe widowisko. Koło kadłuba upolowanej piły uwijało się całe stado rekinów. Chłopak naliczył ich ponad trzydzieści sztuk. W świecącej się od drobnych żyjątek wodzie ciepłego morza śmigały podłużne, zwinne ciała żarłaczy, rekinów szuflonosych, tygrysów i dwóch olbrzymich młotów. Potwory zwęszyły martwą rybę