Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/197

Ta strona została przepisana.

szemrała woda pod rufą. Na pokładzie długo panowało milczenie. Przerwał je głos profesora Kindleya:
— Przepadła nam ta wspaniała piła... Ale nie żałuję tego! Jestem szczęśliwy! Nie znam ani jednego przyrodnika, który byłby świadkiem tak potężnego widowiska... Coprawda — i ta piła to był okaz do pozazdroszczenia!
Uczony westchnął i, przechyliwszy się przez burtę, z żalem spojrzał na morze.
Webb z cichym śmiechem objął go wpół i zamruczał dobrodusznie:
— Nie smuć się, stary druhu, złapię dla ciebie inną... Kiełbie tego gatunku, to przecież moja specjalność!
Dzieląc się wrażeniami, powracali do kajut. Inżynier Mallard klepnął Władka po ramieniu i spytał:
— No, i cóż ty na to powiesz, mały bohaterze?
Chłopiec uśmiechnął się i, wzruszając ramionami, odparł:
— Przez cały prawie czas myślałem, że przykro byłoby się kąpać podczas tego piekielnego tańca żarłaczy, młotów, tygrysów i wilków morskich... Brrrr!
Zaśmieli się obaj i, życząc sobie dobrej nocy, rozstali się.