w żmiję, szamocącą się na ziemi. Z przetrąconym grzbietem zwinęła się, usiłując podnieść głowę. Władek dobił ją.
— Zwycięstwo! — krzyknął radośnie. — Chodźcie tu, nic już wam nie zrobi!
Edyta podbiegła pierwsza i, biorąc w swe rączki dłoń Władka, szepnęła gorąco:
— Uratowałeś mi ojca, a teraz mnie obroniłeś przed jadowitą „nają“!
Władek zaśmiał się i, lekceważąc sobie niby całe zajście, zawołał:
— A cóż miałem robić? Może chciałabyś, Edit, żebym bronił okularnika przed tobą?
Dziewczynka ścisnęła mu rękę i bardzo poważnym głosem powiedziała:
— Nigdy ci tego nie zapomnę, Wład!... Możesz zawsze liczyć na mnie, jak na najwierniejszego przyjaciela! Dżair niech będzie świadkiem tego, co przyrzekłam!
Władek zmieszał się, ale w duchu rad był i dumny z siebie.
— To jest więcej warte niż narwać kilka gałązek magnolji, — mignęła mu chełpliwa myśl. Odpędził ją jednak natychmiast i robił sobie gorzkie wyrzuty.
— Taki to z ciebie przyjaciel?! — surowo pytało go sumienie.
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/206
Ta strona została przepisana.