Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/210

Ta strona została przepisana.

te ludy w przekonaniu, że spełniają one wolę jakiegoś okrutnego bóstwa, a więc nietylko że nie zabijają ich, ale nawet modlą się do nich.
— A one gryzą!... — dodała żartobliwie dziewczynka.
— Cóż mają robić innego, jeżeli niemądrzy ludzie podstawiają się sami? — ze śmiechem odpowiedział Władek i, spojrzawszy na słońce, dodał: — Jednak, powracajmy już, bo profesor Kindley skończył zapewnie swoją niebardzo aromatyczną pracę.
— Brrr!... — wzdrygnęła się Edyta na wspomnienie o straszliwem powietrzu wpobliżu gnijącej piły.
Szli pewien czas w milczeniu, nagle odezwał się Dżair:
— Gdy będę wodzem Minkopi, sprowadzę dużo kamienia wyżowego i rozdam go pomiędzy moich ludzi. Nie chcę, żeby umierali od kłów tszinty-negu!
Władek ucieszył się bardzo i, wolną ręką objąwszy przyjaciela, zawołał:
— Mądrze to powiedziałeś, Dżair! Widzę, że będziesz dobrym wodzem, jeżeli zaczniesz od opieki nad twoimi poddanymi. Jednak poradzę ci coś lepszego. Sprowadź białych lekarzy, bo oni wynaleźli niezawodny środek