Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Kalabon, a rodacy jego potakiwali głowami i wydawali ochocze okrzyki.
Dżair skinął ręką i wyraził tem swoją zgodę. Oczy mu błyszczały, bo już wiedział, co powinien zrobić ze skarbami, które kryje w swej głębi ocean — to cichy i lazurowy, to znów — wściekły, szary, syczący pianą białogrzywiastych fal, co niby kły wżerały się w pustynne brzegi jego wysp.
Był to bardzo radosny i uroczysty dzień, ale zarazem niewymownie smutny, gdyż profesor Kindley postanowił odpłynąć przed wieczorem, zabierając ze sobą komisarza, aby odwieźć go do portu Bleir.
Władek starał się ukryć swój smutek. Oprowadzał po raz ostatni Edytę po plantacji, opowiadając jej o znojnej pracy ojca, gdy trzebił tu dżunglę i sadził pierwsze krzaki herbaty.
— Zawsze należy wierzyć w pomyślny koniec swoich zamiarów i trudów, a wtedy — udadzą się napewno! Uczciwa praca, którą się kocha, daje obfity plon, — powiedział cichym, poważnym głosem.
Edyta przyjrzała mu się serdecznym i głębokim wzrokiem.
— Dobrze to powiedziałeś, Wład! — szepnęła. — Ja też będę wierzyć, że spotkamy się