Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Wstrzymany na chwilę potok ludzki, płynący nietylko z pokładu parowca, ale i z jego wnętrza, ruszył znowu.
— Władku, Władeczku! — zabrzmiał nagle donośny okrzyk, który pokrył zgiełk głosów i jazgot łańcuchów windy, wyciągającej towary z rumów okrętowych.
Chłopak, schodzący z pokładu, jednym susem przeskoczył barjerę i padł w objęcia barczystego mężczyzny w białem ubraniu i żółtych butach z cholewami.
— Ojcze! Ojcze! — szeptał, tuląc się do szerokiej piersi jego.
Ojciec całował go i głaskał po głowie, zaglądając chłopakowi w oczy i uśmiechając się radośnie.
Rozmawiając, zbliżali się do małego hoteliku, trzymając się za ręce.
— Jutro o świcie odpływa motorówka do Kede — oznajmił ojciec.
— To znaczy, że przed południem będziemy już w Middle-Hill! — zawołał chłopiec. — Ucieszy się matczysko najdroższe!
— Wygląda ciebie z niecierpliwością i tęskni! — uśmiechnął się ojciec. — Twój przyjazd — to przecież święto dla nas!