i trzcin, z pluskiem wpadały do bagna żółwie, a przez drogę śmigały jaszczurki. W dżungli nie spotkali nikogo. Raz jeden tylko mignęła w gąszczu kniei ciemna, zwinna sylwetka tubylca. Przemknął niby widmo nieuchwytne. Skakał z korzenia na korzeń, czepiał się zwisających lian i gałęzi, przenosił się, niby ptak, nad trzęsawiskiem, aż zniknął za ścianą bambusów.
— Jak się miewają w tym roku biedacy Minkopi? — spytał chłopak, dotykając ramienia ojca.
Pan Roman pokiwał głową i odparł ze smutkiem w głosie:
— Źle się dzieje z tubylcami Andamanów! Coraz szybciej wymiera ten biedny, ciemny szczep. Niema na to rady! Znam lekarza z Hopetownu, bardzo porządnego i dobrego człowieka. Chciałby on pomóc im, leczyć i przyzwyczaić do walki z chorobami, ale Minkopi nie ufają nikomu, unikają białych ludzi, kryją się w dżungli i wymierają coraz bardziej. Podobno pozostało ich zaledwie 2000 głów. Jeżeli tak dalej pójdzie — to za jakie trzydzieści lat nie pozostanie już ani jednego!
Umilkli znowu, ale Władek, przypomniawszy sobie coś nagle, zapytał znów:
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/36
Ta strona została przepisana.