Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Strzeż Dżaira! Strzeż małego Dżaira!
Pan Roman wzruszył ramionami i odparł:
— Opiekujemy się chłopakiem jak rodzonym synem! Nie rozumiem jednak, co mu grozić może?
Negritos wstał i ręką potrząsnął nad głową:
— Strzeż go przed białymi ludźmi, którzy dziś przyszli na plantację... Strzeż, a nie pożałujesz tego... Mówi ci to Baharana!
Wypowiedziawszy te słowa uroczystym głosem, zaczął się kłaniać i cofać ku wyjściu. Po chwili bez szmeru wyślizgnął się z pokoju. Pan Roman długo siedział, przypominając sobie rozmowę ze starym tubylcem, aż wkońcu mruknął do siebie:
— W tem coś jest... Muszę wreszcie dowiedzieć się prawdy!
Nazajutrz od rana rządca sprowadził do biura obydwu przybyłych Anglików. Mówili mało, odpowiadając na pytania krótkiemi, urywanemi zdaniami. Gdy pokazali Krawczykowi swoje dokumenty, pan Roman zapytał ich:
— Widzę, że byliście karani więzieniem w Hope-townie...
Spuścili oczy i nic nie odpowiedzieli.