Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/60

Ta strona została przepisana.

Czyżby gubernator posługiwał się więźniami z Hope-townu? Głupie to gadanie!
Nic już więcej nie potrafił pan Roman wyciągnąć z obydwu nowych robotników. Uprzedziwszy ich, że żąda sumiennej pracy i nienagannego postępowania, odesłał ich do swego pomocnika. Gdy wychodzili do biura, wpadł Władek. Spojrzawszy na nieznajomych, nie poznał ich. Na okręcie widział ich z brodami i długiemi, oddawna niestrzyżonemi włosami, teraz zaś obaj mieli głowy i brody ogolone. Porządne białe bluzy i spodnie, wciśnięte w żółte buty, nowe hełmy i czerwone chusty na szyjach zmieniły ich do niepoznania. Władek, obrzuciwszy ich spojrzeniem, przeszedł spokojnie i zaczął rozmowę z ojcem. Prosił o pozwolenie osiodłania zebu, by mógł wraz z Dżairem pojechać ku ciepłym źródłom Diba, bijącym ze zboczy krateru nieczynnego już wulkanu.
— Obiecałem profesorowi przywieźć wapienne stalaktyty, zwisające ze skał Diby, — objaśnił Władek.
— Możesz jechać, synku, ale bez Dżaira... chłopak musi pozostać w domu. Mam na to swoje powody.
Władek zasmucił się. Lubił wesołego Dżaira, bo czarnoskóry chłopak umiał tak pięknie opo-