Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/61

Ta strona została przepisana.

wiadać o Andamanach i znał stare bajki swego szczepu. Nie było jednak rady, więc Władek, wsiadłszy na zebu, ruszył w drogę. Nie była to właściwie droga, lecz wąski wąwóz, a raczej szczelina w skałach, zarośnięta krzakami i wysoką trawą. Zawiła, załamująca się raptownie droga ta pięła się zboczem grzbietu górskiego aż na sam szczyt Diby. Zebu przedzielał się przez krzaki, płosząc ptactwo i jaszczurki.
Nagle zachrapał głośno i cofnął się w przerażeniu. Władek ledwie nie spadł z siodła przy tak gwałtownym ruchu wierzchowca i z zaciekawieniem szukał powodu niepokoju byka. Wkrótce zrozumiał wszystko. Na płaskim kamieniu leżała żmija. Długie na metr, ciemno granatowe jej ciało zdobiły żółte pasy poprzeczne. Chłopak poznał jadowitą i odważną „bungara-pamę“ — postrach nagich i bosych Minkopi, włóczęgów leśnych. Żmija poruszyła się nagle i uniosła głowę. Patrzyła jednak nie na zebu i siedzącego na jego grzbiecie jeźdźca, lecz w stronę krzaków. W pewnej chwili jakgdyby zamierzała ukryć się w zwaliskach kamieni, lecz natychmiast błyskawicznym ruchem zwróciła się w inną stronę i, podniósłszy głowę, groźnie rozwarła paszczę.