granatową farbą, — powiedział przyciszonym głosem.
Brodaty, ponury człowiek o długich rękach wyswobodził się wreszcie z ciężkiej, gumowej powłoki i wtedy Krawczyk spostrzegł znaki na tatuowanem ramieniu Murraya.
— Masz rację, to — ten sam! — mruknął do syna i głośno już spytał nurka. — Zdaje mi się, że pan niedawno przybył do nas z Rangunu?
Murray zacisnął wargi i, spluwając, odpowiedział:
— Istotnie... Wsiadłem na okręt w porcie Rangunu, ale jadę zdaleka...
— A gdzież są towarzysze pana? — dopytywał się Krawczyk.
Nurek podniósł ramiona i, potrząsnąwszy głową, zamruczał:
— Rozstaliśmy się w Hope-Townie... Zapewne szukają pracy, tak samo, jak i ja...
Rozmowa się urwała, bo pan Roman uważał za niewłaściwe zadać jeszcze jedno pytanie, które wisiało mu na końcu języka, a mianowicie o nazwiska towarzyszy Murraya.
Pożegnawszy nowych znajomych, Krawczykowie odjechali.
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/68
Ta strona została przepisana.