Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/85

Ta strona została przepisana.

żenie wycofał się z tłumu. Szli teraz przez wioskę i zaglądali do chat.
Władek nigdy nie widział wsi tubylczej i z ciekawością oglądał te lekkie, z bambusów i trzcin sklecone budowle, niewymownie nędzne i brudne. Około chat wałęsały się czarne, szczeciniaste świnie o długich ryjach i ogromnych, zwisających uszach. Kury szukały pożywienia wśród cuchnących odpadków; łaciaste, chude kotki, siedząc na trzcinowych strzechach, czatowały na drobne ptaszki, a nie gardziły też czarnemi żukami i motylami.
Przed domkami stały drewniane moździerze dla rozcierania ziaren na mąkę i dla wytłaczania oliwy z owoców palm olejnych. Pod strzechami wisiały i suszyły się wydrążone tykwy — jedyne naczynia Minkopi, umiejących nadawać im przeróżne kształty.
Wnętrza chatek wywarły na Władku przykre wrażenie. Ciemne i brudne, pod stożkowatą powałą trzcinowej strzechy zasnute były czarnemi płachtami pajęczyn; jaszczurki pełzały po ścianach; myszy śmigały wśród śmieci i słomy, okrywającej klepisko z gliny. Chłopak nie spostrzegł tam ani stołów, ani zydli. Pośrodku chatki leżało kilka kamieni, gdzie widniała gruba warstwa popiołu, gdyż w nocy