Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Kalabon! — ryknął jeden z Minkopi i wypuścił strzałę. Ugrzęzła w drzewie, przebiwszy ucho nieszczęśliwego jeńca.
Władek zrozumiał, że stanie się zbrodnia zamordowania bezbronnego człowieka. Schwyciwszy Dżaira za rękę, pobiegł z nim do pnia z uwiązanym do mego człowiekiem.
— Przemów do swoich ludzi! — rzekł rozkazującym głosem do przyjaciela. — Każ im przestać strzelać i zapytaj, co im złego zrobił ten biedak?
Dżair z oburzeniem spojrzał na Władka.
— Ależ to Kalabon! — warknął gniewnie.
— Kalabon — czy nie Kalabon — nikt nie ma prawa zabijać człowieka! — krzyknął Władek. — Jeśli zawinił — niech oddadzą go władzom. Sąd rozpatrzy jego winę i wyda wyrok...
Dżair powiedział coś staremu tubylcowi, dowodzącemu tłumem Minkopi, a ten stał jak wryty i, wytrzeszczywszy oczy, patrzał na młodocianego wodza. Czarny chłopak mówił tymczasem do Władka:
— Ty nie wiesz, że Kalaboni są naszymi wrogami i nie mają prawa opuszczać gór Szalati... Ten człowiek musi zginąć, bo schwytano go na naszej ziemi!