— Dżair, słyszysz mnie?
— U-hu, u-hu... — wybełkotał czarny chłopak.
— Masz zatkane usta?
— U-hu! U-hu — dobiegła odpowiedź.
— Nie możesz wyrzucić tego knebla?
Zamiast odpowiedzi rozległo się głośne sapanie, pociąganie nosem i prychanie Dżaira. Trwało to dość długo, a Władek nie przerywał przyjacielowi, rozumiejąc, iż stara się wypchnąć to, co mu wtłoczono do ust. Wreszcie rozległ się zachrypnięty i zdyszany głos chłopca.
— Mogę już mówić... Porwali nas Kalaboni...
— To już wiem! — odpowiedział Władek. — Ale poco i dlaczego porwali?
— Kalaboni są wrogami Minkopi, którzy wyparli ich na najwyższe góry...
— Czy często robili napady?
— Jomaga i mój ojciec nieraz odpierali Kalabonów i ścigali ich aż do gór Szalati...
— Hm... — mruknął Władek. — To niedobrze... Ale nie widzę Baharany! Czy nie wiesz, co się z nim stało?
Dżair westchnął ciężko i przez łzy wyjąkał:
— W chwili napadu trzymałem starego za rękę, gdy obsunął się nagle i spadł z siodła...
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/98
Ta strona została przepisana.