Nie wiem, może ktokolwiek z Kalabonów pchnął go nożem lub włócznią...
Przerwał swoje opowiadanie, ponieważ zaczął głośno szlochać.
— Przestań, gdyż to nie pomoże! — upomniał go Władek i, posłyszawszy czyjeś kroki, szepnął:
— Milcz, bo ktoś się zbliża...
Ledwie padły te słowa, z ciemności wyłoniły się jakieś postacie. Zbliżyły się szybko i, pochyliwszy się nad leżącym Władkiem, przytknęły mu do ust jakieś naczynie. Chłopak poczuł smak mleka koziego, a czując oddawna głód i pragnienie, pił chciwie. Dano mu potem kilka kawałków pieczonej ryby i placek ryżowy. W ten sposób nakarmiono potem i Dżaira. Władek, usiłując przebić wzrokiem czarny mrok, zdołał dojrzeć, iż były to kobiety. Miały na sobie jakieś zapaski, a na szyjach pobrzękiwały im muszle, zawieszone na sznurkach. Nakarmiwszy jeńców, odeszły w milczeniu. Chłopcy więc znowu pozostali sami. Władek rozpoczął przerwaną rozmowę.
— Opowiedz mi o tych Kalabonach, może coś wreszcie wykombinuję, — rzekł do przyjaciela.
Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/99
Ta strona została przepisana.