Strona:F. A. Ossendowski - Staś emigrant.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

W półgodziny potem miał długą rozmowę z oficerem, dowodzącym oddziałem policji, i wraz z nim opuścił miasto.
Porucznik miał zafrasowany i niespokojny wyraz twarzy. Jechał bezbronny, trzymając się boku adwokata.
Obaj czuli, że są śledzeni na każdym kroku i, że dziesiątki oczu spoczywają na nich.
Jechali przez wytrzebioną puszczę ku Czerwonym Skałom.
Dotarłszy do płaskowyża, Stanisław zeskoczył z konia i, puściwszy go na łąkę, jął układać duży stos z suchych gałęzi.
Gdy płomienie buchnęły, ogarniając smolne łuczywo, a dym w nieruchomem powietrzu, jak słup, wzbijał się ku górze, usiedli obaj przed ogniskiem, nieruchomi i milczący.
Z haszczy jeden po drugim wychodzili Irokezowie i Delawarowie.
Była to starszyzna, która siadała na ziemi i, utkwiwszy oczy w ogień, milczała.