Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/101

Ta strona została przepisana.

kości postać i olbrzymi węzeł kasztanowatych warkoczy, nisko opuszczonych na smagły kark.
Ludmiła zatrzymała się nagle i, obejrzawszy się na Wagina, szepnęła dobitnie:
— Niech pan wystrzega się tego człowieka, który wyszedł od pana przed chwilą!
Sergjusz podniósł na nią oczy, a w nich natychmiast błysnęła groźba. Pochylił głowę i powiedział z naciskiem:
— Aby się obronić przed nim, należy...
Nie dokończył, bo Ludmiła wydała jakiś bezdźwięczny krzyk i wyciągnęła ręce przed siebie, jak wtedy — na ganku, przed domem.
— Zrozumiała pani? Jeszcze raz... nie wiedzieć po raz który?...
Ludmiła, potrząsając głową, drżała na całem ciele, przyciskając ręce do piersi, jak przerażone dziecko.
— Chodźmy wreszcie, bo w ten sposób nigdy nie dojdziemy! — szepnął opryskliwie i szyderczo Sergjusz i wnet dodał:
— Niech się pani nie boi! Ten Abram Izaakowicz nigdy już tu więcej nie zajrzy...
Wybuchnął suchym śmiechem i pchnął drzwi, mówiąc:
— Jesteśmy, wedle rozkazu!
Słowom jego odpowiedział radosny okrzyk Romana. Chłopak, siedząc w łóżku, oparty o wysoko ułożone poduszki, wyciągał ku niemu obie ręce.
— Niech się pan uśmiechnie do mnie! Tak, jak dziś!... — syczał żałośnie i namiętnie zarazem.
Wagin wielkim wysiłkiem woli zdławił w sobie wzburzenie i nagle porywczym ruchem podniósł głowę. Niktby go w tej chwili nie poznał. Młoda