Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/107

Ta strona została przepisana.

zmiany?... Tak głębokie i nieprawdopodobne, że staliśmy się zupełnie innymi ludźmi, jakgdyby po raz drugi przychodzącymi na świat... lub też... że tak powiem, wyjawionymi do dna!... Bez tych doświadczeń przeszlibyśmy od kolebki do trumny, nie podejrzewając nawet, co za możliwości, moce, talenty, cnoty i zbrodnie tkwią gdzieś w tajnikach naszych dusz, serc, mózgu i krwi...
Pani Somowa powróciła, wnosząc półmisek z szynką i zielonym groszkiem. Panie zakrzątnęły się koło stołu. Zjawiła się biała serweta i nakrycia. Z zażenowanym wyrazem twarzy uprzejmie częstowały gości, mówiąc do nich:
— Przepraszamy za tak skromne przyjęcie, ale, doprawdy, ze szczerego serca...
— Nie pamiętam już, kiedy miałem tak wspaniały podwieczorek! — upewniał von Plen, krając kawałek tłustej szynki. — Nie przypuszczałem nawet, że w Szanchaju można mieć tak wyborne rzeczy!
— Szynkę kupiłam na Nanking-Road u Tillera — mówiła z uśmiechem zarumieniona Ludmiła. — Ta firma eksportuje podobno swoje wyroby nawet do Anglji...
Wagin milczał. Krajał mięso na drobne kawałki i jadł powolnie. Nie miał apetytu. Odbierała mu go teraz najwstrętniejsza myśl o tem, co ma zajść w „Gospodzie 4-ch stron świata“ i czy wogóle musi tam coś zajść? Na to pytanie nie mógł sobie jeszcze dać stanowczej odpowiedzi. Myślał o towarzyszu Abramie, przypominał sobie niektóre słowa jego i daremnie szukał w duszy dojrzałego ostatecznie postanowienia.