Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/109

Ta strona została przepisana.

jące to, o czem mówiłem przed chwilą!. Gdybym nie widział tego niemal we wszystkich szczegółach własnemi oczami, — przysięgam — nie uwierzyłbym nigdy, że to jest możliwe! Proszę sobie wyobrazić młodzieńca z dobrej rodziny, niezupełnie czystej krwi rosyjskiej, gdyż matka jego była Angielką. Człowiek wykształcony, zupełnie zrównoważony, z pewnych — powiedzmy — zasadniczych, ideowych powodów zmuszony był nagle opuścić Rosję i całkowicie zerwać z rodziną. Na obczyźnie, pozbawiony wszelkiej pomocy i ścigany zawzięcie przez policję polityczną, przeszedł wszystkie możliwe cięgi... Głód, nędzę, chorobę... jednak przetrwał wszystko to, zaszył się w małem miasteczku francuskiem nad brzegiem morza i — ten, któremu przedtem przepowiadano najświetniejszą karjerę, czuł się zupełnie szczęśliwy, pracując w fabryce konserw rybnych. Miał zarobek, a w domu — ciszę i spokój, przed sobą — kojący go bezmiar oceanu. Dobrze mu było! Zdawało mu się, że po jakiems sztucznem, przymusowem życiu, rozpoczyna nowe, prawdziwe, w którem może i musi wywalczyć sobie stanowisko własnemi silami. I nagle...
Urwał, aby napić się herbaty. Wszyscy słuchali, wpatrzeni w jego spokojną, jakgdyby rozmarzoną w tej chwili twarz. Zmienił pozę i ciągnął dalej przyciszonym głosem:
— Minęła zima i wiosna... Z cuchnących tranem i wodorostami morskiemi hal, przeniesiono mego znajomego do biura. Awans i — nowe, jeszcze lepsze warunki życia? Ale oto w lecie do miasteczka nadmorskiego przybyło z Paryża kilka rodzin naszych rodaków, a wraz z niemi młoda wychowawczyni —