Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— No, juz jesteśmy u celu — mruknął Plen. — W tamtym murze znajdzie pan wyłom i dostanie się na dziedziniec „Gospody“. Dobranoc! Muszę się śpieszyć, bo słabnę coraz bardziej. Stanowczo za długą miałem przerwę. Muszę palić co dwie godziny, inaczej serce zaczyna mi się buntować, ale... ale... jedną chwilkę... jeszcze małe pytanie... niedyskretne; zresztą może mi pan nie odpowiadać... Dla kogo to i w jakim celu mówił pan u Somowych o sobie... i o tem zamordowaniu jakiejś tam panny, co z taką łatwością zamieniła naiwnego i zakochanego w niej inteligentnego młodzieńca na żydowina — komunistę i komisarza?... Czy wiedziała ona dlaczego ów błyskotliwy niegdyś młodzieniec klepał biedę w małej mieścinie francuskiej? Był pan dziś wspaniały z tym swoim spokojem olimpijskim i epickim tonem obrony Rasputina i cesarzowej! Podziwiałem pana szczerze... Sergjusz Wagin, broniący cesarzowej — to coś niewiarogodnego! Niech mi pan wierzy i zapamięta moje słowa. Daleko pan jeszcze zajdzie...
Wagin słuchał go w roztargnieniu i nic nie mówił.
Uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. Wysoka sylwetka von Plena w okamgnieniu znikła w mroku. Dobiegało tylko człapanie błota pod jego stopami. Sergjusz ruszył ku „Gospodzie“.