Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/141

Ta strona została przepisana.

żymy, bo zapewne ten skośnooki satyr już alarmuje policję i swoich klerków!
Udało im się jednak godnie i dość spokojnie przedefilować przez ogólną salę banku, poczem, wyszedłszy na ulicę, śmignąć w pierwszą bocznicę i znanemi dobrze Miczurinowi labiryntami łączących się z sobą dziedzińców domów chińskich zniknąć w tłumie, zgromadzonym na jakimś placu, gdzie odbywała się licytacja starych gratów, ubrania i zużytych do ostatniej śruby aut ciężarowych.
Na tem utknęły wszystkie zabiegi Plena, usiłującego uratować życie Wiery. Miczurin, widząc rozpacz przyjaciela, namyślał się długo, aż pewnego dnia zamruczał do niego:
— Jeżeli już wpadłeś w taki beznadziejny sentyment i nie jesteś zdolny do myślenia o czemś innem, mogę uczynić coś dla ciebie, stary romantyku...
Plen podniósł na mówiącego smutne oczy.
— Posłuchaj, eskulapie! Czuję, że jest w tem coś poważnego... Znam tu paczkę wisielców, którzy dawno kuszą mnie i namawiają, aby na Wan-Fo-Liń włamać się do składu skór, bo tak się stało, że jakiś głupi eksporter kazał umieścić tam kasę pancerną... rozumiesz? Coby tam na mój dział przypadło, oddałbym ci i — basta! Przynajmniej wiedziałbym, dlaczego skusili mnie te oczajdusze! Gadaj-że!
Doktór przecząco potrząsnął głową i szepnął:
— Nie chcę... zła to droga...
Miczurin parsknął głośnym śmiechem i klepnął przyjaciela po ramieniu.
— Dziwaku jeden! — powiedział. — To widzę, że wybierasz jeszcze dla nas — złe i dobre drogi?...