Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/143

Ta strona została przepisana.

jeszcze z wielką starannością zbadał cały organizm pacjentki i nieznacznie zacisnął zęby, aby nie syknąć rozpaczliwie.
— Zrobię pani dziś zastrzyk... — powiedział po długiej chwili jakimś dobitnym, przenikliwym szeptem, — ale musi pani po zabiegu czemprędzej wrócić do domu, wypić szklankę gorącej wody lub herbaty i natychmiast położyć się do łóżka!
— Dobrze! — odpowiedziała obojętnym, syczącym głosem. — Przed domem czeka na mnie dorożka. Jestem dziś tak bardzo osłabiona...
Nie patrząc na chorą, nalał do kieliszka jakiegoś płynu, napełnił nim pompkę i, nie namyślając się już, wbił igłę w udo dziewczyny.
— Pomoże to pani... będzie pani spokojnie i... długo spała... — szepnął. — Tak, bardzo spokojnie... Teraz proszę natychmiast się ubrać i — do domu!... Do domu!
Po jej odejściu, Plen przez dwie godziny chodził pomiędzy pryczami palarni, wpatrzony w białą matę i w snujące się nad nią siwe smugi dymu, opadającego leniwie. Wreszcie zatrzymał się, podniósł głowę, jakgdyby nasłuchując, i zadrżał cały, gdyż wydało mu się, że dobiegł go zdaleka żałosny, nabrzmiały skargą i trwogą jęk.
— Odpuść, Boże, grzechy sługi Twojej udręczonej — Wiery i przyjmij ją w Królestwie Twojem, albowiem, choć grzeszne było to dziecko opuszczone, jednak nie wiedziało, co czyniło! I mnie, Panie, na wysokości, przebacz... przebacz!...
Nie skończył. Zżymając się cały i czując nieznośny dreszcz, skurczem zaciskający mu gardło, stanął przed starym sługą, z obojętną twarzą bożka Szo