siedzącym przy piecu. Śmiejąc się zgrzytliwie, krzyknął do niego przeraźliwym falsetem:
— Czy ty wiesz, So-Hai, że życie ludzkie zdmuchnąć można, jak świeczkę?!
Chińczyk wyszczerzył rzadkie, żółte zęby i z sardonicznym uśmiechem na zwiędłej twarzy odburknął:
— Nie krzycz, panie, bo zbudzisz ludzi, co odchodzą w kraj złotych snów. Przyniosę ci fajkę...
— Przynieś! — syknął Plen.
Trzy razy w nocy zapalał lampkę i pykał fajkę, wchłaniając dym opjum, ale nie mógł zmorzyć go sen i nie miały nad nim mocy promienne, kojące majaki. Widział przed sobą cień dawnej Wiery — drobną, przezroczystą, bialutką istotkę, siedzącą na olbrzymiem łożu, gdzie widniała w nieładzie rzucona czarna kupa jakichś zaropionych, cuchnących szmat. Patrzyła na niego i szeptała przenikliwie:
— Odchodzę, ach — odchodzę! Boję się śmiertelnie...
Nazajutrz rano, stanął przed nim strwożony Czeng-Si i szepnął do niego:
— Przychodź prędko, czekają tam na ciebie...
Plen zwlókł się z pryczy. Na werandce przed ambulatorjum zobaczył pacjentkę, mieszkającą w jednym z Wierą domu. Miała zapłakane oczy i trzymała w ręku zmięty rachunek praczki.
— Doktorze! — powiedziała drżącym głosem. — Mała Wiera umarła dziś w nocy. Znalazłam ją rano bez życia w łóżku... W ręku zaciskała ten oto papierek...
Plen wyrwał go z ręki pacjentki i przeczytał ledwie widzialne, słabnącą już ręką skreślone wyrazy:
Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/144
Ta strona została przepisana.