Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/153

Ta strona została przepisana.

Pozostał sam i całą godzinę jeszcze czekał na gościa. Przez ten czas przeżył raz jeszcze kilka lat ostatnich i w miarę tego, jak myśl jego dążyła od etapu do etapu jego dziejów, twarz mu starzała, głębokie bruzdy żłobiły sobie koryta koło ust i na czole, a oczy gasły i otwierały się szeroko, zapatrzone w dręczące wizje niedawnej przeszłości. Jakiś chaos kotłował się w mętnej, zimnej mgle, a z niej wyzierały czyjeś twarze blade i oczy pełne śmiertelnego przerażenia. Wagin poznawał każdą twarz, każdą parę oczu i szeptał bezdźwięcznie:
— I ta, i ten, i ten, i — ta...
Długa to była i męcząca litanja, a może spowiedź przed samym sobą i bolesna próba usprawiedliwienia jakichś czynów — niezgodnych z sumieniem lub przekonaniem, aż wkońcu otrząsnął się z ciężkiego, obezwładniającego go nastroju, pomyślawszy z rozpaczliwą rezygnacją:
— Dla człowieka najwyższem prawem jest własne życie!... Może więc walczyć, aby nie stratowano go i nie zniszczono... Co tam długo rozwodzić się nad tem, co już minęło?!... Ale właśnie, że nie minęło, bo oto znowu muszę zmierzyć się z najniebezpieczniejszym i ciągle czyhającym na mnie wrogiem!
W tej samej chwili ujrzał tego, do którego, jak pływająca na zatłuszczonej powierzchni wody stalowa igła do magnesu, niepowstrzymanie dążyła jego myśl, zatruta lękiem, ale pełna już zrywającego się buntu. W spojrzenie swoje włożył natychmiast całą nienawiść i wolę wykonania zamiaru, śledząc czujnie każdy ruch Chackelesa. Trzymając rękę w kieszeni płaszcza, zaciskał rękojeść browninga. Jednocześnie instynkt ściganego człowieka zmusił Wagina po raz