Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/154

Ta strona została przepisana.

ostatni rozejrzeć się po terenie możliwych wypadków. Na prawo, o kilka kroków od zajętego przezeń stolika, ciągnęła się długa, na czerwono pomalowana lada. Widniały tam stosy białych, niby ucięte głowy niemowląt, okrągłych chlebów — „mento“ i innych długich i splecionych w warkocze, prażonych w oleju bobowym — „ko-sa“. Gliniane garnki z chińskiemi aromatycznemi piklami; woniejące czosnkiem, pieprzem i drażniącą nozdrza pietruszką połcie słoniny; zwoje kiełbas — szarych, okrytych już plamami pleśni — i porcelanowe misy z jadłem. Na samym końcu łady stał dziwny przyrząd — rodzaj samowara, a jednocześnie piecyka do podtrzymywania w gorącym stanie jakichś „plate du jour“. Bufetowy — wysoki, chudy Chińczyk w brudnej, białej kurcie, co chwila drapiąc się w ostrzyżoną na jeża głowę, spoglądał obojętnem okiem na gości.
Mongołowie, sapiąc i zgrzytając zębami, z chrzęstem pożerali baraninę, dlugiemi nożami odcinając zręcznie duże kawały tłustego mięsa i trzonkiem rozbijając kości, z hałasem wysysali szpik, starannie oblizując palce lub ocierając je o poły straszliwie brudnych jedwabnych chałatów. Trzech Chińczyków, drobnych przekupniów ulicznych zapewne, gdyż pod stołem leżały ich toboły — poręczne do noszenia na ramieniu, sprzeczało się głośno, popijając herbatę z małych miseczek i zagryzając każdy łyk przyniesionem ze sobą ciastem. Dwie prostytutki zajęły ławkę w pobliżu drzwi. Siedziały zapewne na swojej zwykłej placówce, milczące, sztywne, jak jaskrawo pomalowane lalki drewniane, w pstrych, krzyczących zielono-koralowych kur-