Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/155

Ta strona została przepisana.

mach i niebieskich szarawarach, zwężonych koło drobnych stóp, obutych w czarne, haftowane pantofelki o białych podeszwach. Sługa — kulawy Chińczyk z zabawnie poskręcaną, rzadką, kozią bródką, stał, oparty o ścianę i bezmyślnie przyglądał się kobietom. Nie zwracały na niego żadnej uwagi. Ich czarne, nieruchome źrenice wpatrywały się chciwie i pogardliwie zarazem w rosłe, barczyste postacie Mongołów, łapczywie zaspakających wilczy głód i nic poza stosem mięsiwa nie widzących dokoła. One jednak czekały cierpliwie. Już zapewne dowiedziały się zawczasu lub może zawodowa spostrzegawczość przekonała je, że nie są to zwykli poganiacze wielbłądów, lecz pasterze lub nawet książęta stepowi — ludzie majętni i spragnieni rozrywek wielkiego miasta, do którego przybywali z pogranicza wielkiej pustyni raz na kilka lub nawet kilkanaście lat. Po pewnym czasie — jeden z Mongołów odsunął się z hałasem od stołu, otarł nóż o połę czerwonego chałatu i, głośno cmokając, rozejrzał się po izbie. Po chwili utkwił bystre oczy jeźdźca i pasterza stepowego w barwnych postaciach prostytutek, a koło uszu poruszyły mu się natychmiast guzy potężnych mięśni. Po chwili wstał i podszedł do kobiet. Oparłszy łokcie na ich stoliku, przyglądał im się zbliska. Wreszcie szybkim i silnym ruchem odsunął, a raczej odrzucił jedną z dziewczyn i usiadł na jej miejscu, śmiejąc się chrapliwie. Wagin nie patrzał już na niego i przypomniał go sobie dopiero wtedy, gdy olbrzymi Mongoł niósł dziewczynę przez jadłodajnię, odprowadzany charczącemi okrzykami i śmiechem ubawionych towarzyszy.