Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/156

Ta strona została przepisana.

W tej chwili przed stolikiem Sergjusza stanął oddawna oczekiwany gość.
— Ależ wybraliście wspaniałą... restaurację! — syknął stary szpieg i zaśmiał się cienko i obleśnie.
— Siadaj! — wbijając surowy wzrok w okrągłe oczy Chackelesa, odpowiedział Wagin. — Tu przynajmniej nikt nas nie wyśledzi...
Obejrzawszy się na sługę, rzucił mu jedno słowo:
— „Caj“[1]... — i podniósł nad głową dwa palce.
Chińczyk pokulał do kuchni i po chwili już stawiał przed gośćmi tacę lakową z dużemi i małemi imbryczkami, dwiema miseczkami porcelanowemi i talerzykiem, na którym leżało — kilka zlepionych kawałków brunatnego cukru trzcinowego i garść suszonych daktylów.
— Czego ty wreszcie i tu chcesz ode mnie? — z pozornym spokojem, nalewając sobie herbaty, spytał Sergjusz, gdy sługa powrócił na swoje miejsce.
Towarzysz Abram, zdawało się, nie zdziwił się wcale brutalnemu tonowi Wagina i tylko w ptasich oczach jego miotać się poczęły zmienne ogniki strachu, szyderstwa i nienawiści.
— Swoją ucieczką odebrałeś mi możność istnienia tam, w Rosji, — szepnął po chwili. — Mnie — dawnego szpiega i prowokatora carskiej policji politycznej — nie stracono narazie tylko dlatego, że przysiągłem bolszewikom oddać w ich ręce Sergjusza Wagina — żywego lub martwego — mordercę towarzysza Marka Chaciejewa...

Wagin wpatrywał się w biegające oczy swego wroga i krzywił usta, niby gotując dla niego druzgocącą

  1. Herbata.