Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/165

Ta strona została przepisana.

oczami wskazując mu na drzwi. Wagin wstał i poszedł ku niemu. Miczurin wybałuszył oczy.
— Lejlenancie, widzi pan tego Abrama Chackelesa? — spytał go Sergjusz. — Jest to ten sam właśnie, który miał być dziś zamordowany...
Miczurin wytrzeszczył oczy i dyskretnie chrząknął w kułak. Zdawało się, że chciał tem powiedzieć: „Czyżby“? Nic o tem nie słyszałem! Ktoby mógł myśleć?!“ Nic zresztą dotychczas nie rozumiał i dziwił się tylko, zirytowany i zły na Wagina, iż niepotrzebną rozmową może popsuć mu dobrze przygotowaną rozgrywkę. Zdumienie jego przeszło w paniczny niemal strach, gdy spojrzał na Żyda. Ten, zaciskając głowę dłońmi, patrzał na nich i zataczał się od śmiechu. Miczurin nie mógł wymówić ani słowa, tylko sapał głośno i mruczał bezładnie.
— Niech to cholera napadnie! — burknął ostatecznie przerażony lejtenant, nie będąc w stanie oczu oderwać od nabrzmiałej krwią twarzy szpiega — Co się tu dzieje?... Zwarjowaliście, widać, obaj!... To żydowskie ścierwo drwi sobie z was! Hej, bo nie wytrzymam i zrobię porządek... Tak pięknie wszystko się zarządziło! Chłopcy moi gotowi odegrać ciekawą komedyjkę rodzajową z lekkiem a skutecznem puszczeniem krwi, a tu raptem w milczeniu muszę patrzeć na te zgniłe semickie kły i roześmianą judaszową gębę! Nie! Ja nie wytrzymam...
Miczurin zacisnął włochate pięści i parsknął, jak rozwścieczony odyniec. Wagin spojrzał na niego przenikliwie i powiedział stanowczym głosem:
— Nie wahałbym się ani chwili, gdyby nie pewna okoliczność, bardzo ważna i do gruntu zmieniająca mój pierwotny zamiar... A teraz, lejtenancie, zanie-