Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/166

Ta strona została przepisana.

chaj napadu na Żyda! Muszę zakończyć z nim rozmowę, gdyż, mówiąc ściśle, przed chwilą dopiero rozpoczęliśmy ją. Pozostało nam sporo jeszcze rzeczy do omówienia.
Miczurin zamruczał niezadowolonym głosem:
— Ech! Myślałem, że dziś stypę wyprawię temu łysemu psubratowi! Ciężkiego doznałem zawodu, bardzo ciężkiego!... Widzę, że z panem niełatwo mi będzie robić większe interesy!
Odszedł i, stanąwszy obok Chińczyka przy ladzie, objaśniał mu coś szeptem, wymachując rękami. Drapieżna, ciemna twarz bandyty ani drgnęła. Słuchał obojętnie, od czasu do czasu zezując ku nieznajomym, siedzącym przy stoliku pod piecem. Wagin tymczasem, borykając się z nawałem myśli i sprzecznych uczuć, mówił do szpiega roztargnionym głosem:
— Wspomnieliście dziś u mnie, że musimy się obaj ratować... Jak to mam rozumieć?
Towarzysz Abram, służalczo już i przytomnie zaglądając Sergjuszowi w oczy, odpowiedział pośpiesznie, jakgdyby rozpoczynając rozmowę handlową:
— Już wiecie, że skoro na własną rękę przedarłem się za wami zagranicę, nie mam już powrotu do Rosji, chyba, że podejmę się wykonania jakiegoś poważnego zlecenia z Moskwy czy też z bolszewickiego poselstwa w Pekinie...
— Poco macie tam wracać? — zdziwił się Wagin. — Czyż nie możecie i tu przeczekać czasu panowania komisarzy? W Szanchaju Żydów więcej jest niż potrzeba. Potraficie przecież nakłonić ich, aby wam dopomogli?