Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Po chwili Sergjusz przeciągnął się leniwie i powiedział jakgdyby odniechcenia:
— Uważam, że załatwiliśmy ostatecznie nasze sprawy. Darowałem wam życie za śmierć waszego syna... Nie mam już do was ani żalu, ani nienawiści, Abramie Izaakowiczu! Róbcie, co chcecie, ja wam przeszkadzać nie będę i postaram się zapomnieć o was. Zapomnijcie też i wy o mnie, gdyż, po naszej szczerej rozmowie, rozumiecie chyba, że nieszczęśliwe i niezależne od nas okoliczności skrzyżowały nasze drogi. Niechże teraz każda z nich idzie we właściwym kierunku!... Późno już, chodźmy stąd!
Szpieg wpatrywał się w Wagina z podziwem i niemal zabobonnym strachem. Wszystko w nim imponowało Abramowi i jednocześnie przerażało. Uczynił jednak jeszcze jedną próbę.
— Obawiam się, że czeka was głód i nędza... Nie wytrzymacie!
Odpowiedział mu beztroski śmiech Sergjusza i prawie już wesoły jego głos:
— Moje to przecież kiszki piszczeć będą — nie wasze! A co do tego, że nie wytrzymam, to przypomnijcie sobie, jakem wam zginął z oczu na Zei?! Dwa tygodnie bodaj tropiliście mnie wtedy z oddziałem karnym, ale wkońcu, na moje szczęście, śnieg wypadł i ślady moje przyprószył!... Czatowaliście wtenczas na mnie, na wszystkich drogach i przesmykach urządziliście zasadzki... Cha-cha! i wszystko — na nic!... Poszliście sobie, a ja tymczasem, o głodzie i chłodzie przesiedziawszy dwa tygodnie na dnie wyrzuconej na łachę krypy, wywinąłem się wam i dałem nura do puszczy... Nielada pracy i pomysłowości kosztowało was potem odnalezienie mego śladu...