Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

na nowo. Wagin w milczeniu uśmiechnął się do niego łagodnie i wyszedł, cicho stąpając po grubej macie.
Gdy wchodził na podwórko Jun-cho-sana, wydało mu się, że ktoś przed chwilą stał na ganku i szybko wślizgnął się do sieni, nie zdążywszy zamknąć za sobą drzwi. Jednak w pokoju za ścianą panowała cisza i tylko zgrzytał mechanizm zegara, popychając wskazówki po cyferblacie.
— Od dziś inny człowiek zamieszka w tym pokoju! — z rozkoszą szepnął do siebie Wagin.
W tej samej chwili z poza ściany dobiegł go stłumiony głos pani Somowej:
— Czy wszystko się panu udało?
— Dziękuję pani! — odpowiedział wesołym głosem. — Znakomicie, niespodziewanie szczęśliwie! Jestem bardzo zadowolony, bo wyjaśniłem różne zawiłe kwestje... Proszę powiedzieć pannie Ludmile, że mój gość dzisiejszy, do którego poczuła taką odrazę, nigdy już tu nie przyjdzie... Spotka go, być może, kiedykolwiek na ulicy, no, ale kogoż nie widuje się na Nanking-Road lub na Bundzie?
Zaśmiał się żartobliwie i szczerze.
— No, to i chwała Bogu! — powiedziała pani Somowa, a jednocześnie Wagin posłyszał czyjeś westchnienie, jakgdyby pełne ulgi. Nie wątpił, że wyrwało się ono z piersi Ludmiły i ucieszył się, że słowa jego uspokoją ją wreszcie. Po chwili cisza zapanowała w małym domku. Wagin, zrzuciwszy płaszcz, usiadł przy stole. Nie chciał i nie mógłby zasnąć. Uśmiechał się wciąż i o niczem nie myślał. Podświadomie tylko wyczuwał, że wszystko, co go