Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/182

Ta strona została przepisana.

wieki zwarły się mocno. Usta zacisnęły się szczelnie... Chłopak usnął i tylko w wynędzniałej, wąskiej piersi jego kotłowało się coś, zgrzytało i syczało. Pani Somowa uklękła przy łóżku i, oparłszy czoło o materac, płakała bezdźwięcznie i gorzko. Siwiejąca jej głowa trzęsła się, ramionami wstrząsał dreszcz. Serce matki przeczuło już grozę i straszne znaczenie długich godzin nieprzerwanego snu synka. Jęła wpatrywać się w chudą twarzyczkę Romana i ustami dotykać jego bladych dłoni. Żegnała go, zapewne, rozumiejąc już, że ten dziwny sen jest konaniem.
— Mamo! Mamo! — szepnęła Ludmiła, dotykając ramienia matki. — Pan Wagin jest jeszcze u nas...
Pani Somowa wstała z klęczek i rozejrzała się po pokoju.
— Roman umrze — jęknęła, spostrzegłszy Sergjusza, stojącego w cieniu koło drzwi. — Roman umrze!... Wiem to napewno...
Wagin milczał. Nie odzywała się też Ludmiła. Nie mieli sił zaprzeczyć prawdzie, a może pragnęli, aby zrozpaczona matka do tej strasznej myśli przywykła i łatwiej już znieść mogła ciężki i nieunikniony cios.
— Do ostatniej chwili nie należy tracić nadziei... — wypowiedział wreszcie Wagin słowa banalnej, nic nie znaczącej pociechy i uczynił ruch ku drzwiom.
Pani Somowa z opuszczoną głową usiadła w fotelu. Ludmiła stała oparta o piec.
— Dobranoc! — szepnął do niej Sergjusz. — Jeżeli będę potrzebny, proszę stuknąć w ścianę, natychmiast przyjdę. Radzę jednak pani ułożyć mamę do łóżka, bo będzie potrzebowała jeszcze dużo sił...