Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Porozumiewawczo zajrzał w jej ciemne oczy i wyszedł z pokoju.
— Co znaczy moje drobne, samolubne szczęście wobec tej głębi rozpaczy i bólu? — pomyślał z westchnieniem i natychmiast uświadomił sobie, że, mimo całego współczucia dla nieszczęścia sąsiadek, nie jest dziś w stanie podzielić ich cierpień. Ponad wszystko górowało w nim poczucie osobistego ukojenia i jakaś namiętna żądza pozostania w tym nastroju jaknajdłużej. Było to uczucie — podobne do radości marynarzy, gdy po długim i ciężkim sztormie na morzu, wypoczywają w zacisznym parku portu, gdzie nic nie przypomina im o walce z żywiołem. Wagin czuł się tak, jak żołnierz, powracający do domu do zwykłego dlań otoczenia po miesiącach męczeńskiego życia i bitew w okopach, gdzie dziczały i tępiały zmysły, gdzie w obliczu śmierci, w duszy i we krwi budziło się zwierzę ludzkie — okrutne i podstępne. Przed chwilą wyrwano go z jego radosnego i cichego nastroju, postawiono wobec męki i nieszczęścia, zmuszono wyczuć zimne, nielitościwe tchnienie śmierci. Skrzywił wargi i nachmurzył brwi. Poczuł coś ni to niechęć, ni to żal do tych zawsze smutnych kobiet, z największym, zdawało się, wysiłkiem podtrzymujących w sobie ledwie tlejącą chęć do życia.
— Tam w palarni — dogorywający opjumista — Plen, tu znów — konający chłopak i te dwie — o umarłych duszach istoty bez uśmiechu, bez woli do walki — innej, niż ta pierwotna o najbliższą godzinę istnienia! — pomyślał z goryczą.
Pochwycił siebie na tej myśli i stosunku do ludzi,