Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/185

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję! — szepnęła. — Nie wiem, czem zasłużyłyśmy na tyle serca ze strony pana? Doprawdy, to — takie dziwne...
Wagin zamierzał już z całą szczerością odpowiedzieć, że wzruszyło go ich milczące, nikomu nieznane cierpienie samotnych kobiet, pozbawionych przyjaciół i pomocy, ale powstrzymał się, żeby nie pogłębić zgnębienia zawsze smutnej dziewczyny. Zmienił więc treść swej odpowiedzi:
— Z własnego doświadczenia wiem, że czasem nawet takie bierne i, właściwie mówiąc, do niczego nie zdatne współczucie wydaje się niby potrzebnem...
— O, tak! — szepnęła Ludmiła. — Nie mamy tu zupełnie bliskich i przyjaznych serc... Stosunki nasze z kolonją emigrancką są bardzo luźne... Nie chcemy pokazywać im naszych udręk i smutnych twarzy. Bezcelowe to i... przykre.
Umilkła i zajrzała do pokoju. Wagin postąpił krok naprzód i z prostotą powiedział:
— Poco mamy rozmawiać w zimnej sieni? Proszę bardzo, niech pani wejdzie do mnie. Porozmawiamy sobie... Z mego pokoju posłyszy pani wszystko, co się dzieje za ścianą...
Zaśmiał się cicho i zażartował:
— Dobrze się stało, że znalazły panie takiego lokatora, co nigdy w domu nie siedzi, bo inny to znałby wszystkie tajemnice domu!
Ludmiła usiadła przy stole. Światło lampy padało na jej twarz. Wagin z ciekawością przyglądał się jej. Właściwie mógł przyjrzeć się jej po raz pierwszy i natychmiast zdał sobie sprawę, że poprzednie, przelotne wrażenie było mylne. Chociaż Ludmiły nie można było uznać za ładną, jednak miała ona wy-