Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/191

Ta strona została przepisana.

— Nie tylko chlebem żywić się powinien człowiek! — szepnęła.
— A tak — a tak! Słyszałem o tem nieraz, ale co do mnie, to mogę być głodomorem nie dłużej od miesiąca! — odparł wesoło.
Ludmiła milczała. Oczy jej gasły, rumieńce jakgdyby wsiąkały w skórę, nie pozostawiając po sobie śladu, uśmiech zniknął. Wagin nie wiedział, jak nawiązać nową rozmowę, i po chwili pogrążył się we własnych myślach i przeżyciach tego wieczora. Zegar za ścianą, zgrzytnąwszy przeciągle, wybił jeden raz, ale długo jeszcze rozlegało się basowe, powoli słabnące brzęczenie sprężyny. Nagle oboje jednocześnie unieśli głowy i spojrzeli na siebie. Poprzez drżący cichy głos metalu przebił się jakiś inny dźwięk — szelest czy westchnienie...
— Proszę zajrzeć do pokoju, może Roman się obudził... — szepnął trwożnie Wagin i poszedł za dziewczyną do sieni, zatrzymawszy się na progu przed wpółotwartemi drzwiami. Pani Somowa widocznie usnęła w fotelu. Przyćmiona lampa słabo oświetlała pokój, rzucając mętną plamę na okrytą matą podłogę. Ludmiła wślizgnęła się do pokoju. Wagin nie mógł jej widzieć, bo przeszkadzały mu drzwi. Długo nie powracała, aż Sergjusz posłyszał ciche, zduszone łkanie. Starając się stąpać bez szmeru, wszedł do pokoju i zwolna posuwał się do łóżka chorego chłopca. Ludmiła, trzymając w ręku lusterko, stała pochylona nad bratem. Zaciskając sobie gardło, płakała, nie mogąc oczu oderwać od przezroczystej, bladej twarzyczki Romana. Wagin zrozumiał odrazu, że chłopak umarł we śnie, więc dotknął jego czoła i rąk. Przykry, wilgotny chłód ich, mocno