Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/192

Ta strona została przepisana.

zaciśnięte powieki i wpółotwarte usta dopowiedziały reszty.
— Doktór Plen uczynił wszystko, co mógł... — pomyślał Sergjusz i dotknął ramienia Ludmiły, oczami wskazując na drzwi.
Podtrzymując ją, popychał ku sieni. Pani Somowa z lekkiem chrapnięciem poruszyła się w fotelu. Spała. Wprowadziwszy Ludmiłę do siebie, usadowił ją na krześle i nalał szklankę wody. Wypiła kilka kropel, dzwoniąc zębami o szkło i opuściła głowę na złożone na stole ręce. Łkania wstrząsały nią. Wagin usiadł obok i mówił łagodnym głosem:
— Na szczęście, chłopak miał lekką śmierć... Gdy wezwaliśmy doktora, rozpoczynała się już agonja... Świeć, Boże, nad jego duszą... Niech pani nie budzi mamy... Bóg zesłał jej sen, aby pokrzepić, dodać sił... Lepiej, że się tak stało, niż gdybyście miały być świadkami długiego, ciężkiego konania... Co miało się stać, to się już stało...
— Ach, mama tego nie przeżyje! Żyła ona tylko dla Romka... zawzięła się, że uratuje go... — wzdychając i płacząc, urywanym głosem szeptała dziewczyna. — Cóż teraz z nami będzie?
Pochylił się nad nią tak nisko, że jej miękkie włosy musnęły go po twarzy.
— Panno Ludmiło, — rzekł twardym, poważnym głosem. — Człowiek ma w sobie niespożyte siły i może przetrwać najgorsze, nawet hańbę, nawet palące wyrzuty sumienia... Wszystko minie... i my kiedyś miniemy... a nic się nie zmieni...
Długo siedzieli, milcząc, aż Ludmiła, pożegnawszy go spojrzeniem, wysunęła się z pokoju.
Wagin, nie zdejmując ubrania, położył się na łóżku