Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/202

Ta strona została przepisana.

nych, ziejących nienawiścią gardzieli i miotały się w powietrzu pięści i kije, grożące niezmiennie w kierunku przysłoniętych mgłą wielkich gmachów, kopuł i wież świątyń europejskich. Opowiadano sobie, że pięciu głodnych, zrozpaczonych żebraków z przedmieścia Li-Tao usiłowało przekraść się na Nanking Road, ale nie powróciło już.
— Policja miejska i patrole Hindusów, wysłane przez Anglików, zastrzeliły kilku!... W Szanchaju rządzą już cudzoziemcy i mordują nas! — rozlegały się przeraźliwe, judzące okrzyki.
Wtórował im zwykle ponury, głośny pomruk tłumu, poczem zapadało milczenie, jeszcze bardziej ponure i wymowne.
Wagin, jak cała niezliczona ludność dzielnicy, położonej dokoła jaomynia, nie mógł ani przedostać się poza kordony policyjne, ani też znaleźć jakiegokolwiek zarobku w samem Czapei. Głód zajrzał mu w oczy. Głód, o którym nikomu nie mógł i nie chciał mówić. Miał tyle sił i odporności, że, gdy nie udawało mu się uniknąć spotkania z panią Somową, Ludmiłą lub Miczurinem, którego przestał teraz odwiedzać, — udawał dobry humor, śmiał się beztrosko i żartował. Analizując swoje samopoczucie, zdawał sobie sprawę, że tymczasem dokuczała mu tylko fizyczna strona jego sytuacji — głód, zato duchowy świat jego nie uległ żadnej zmianie. Zasypiał i budził się z uczuciem sprawiającej mu rozkosz ulgi, że nie jest zmuszony oglądać się podejrzliwie, oczekiwać napadu, kryć się lub czyhać na wroga; nie opuszczała go świadomość radości i spokoju, że nie ma tu już nieprzyjaciół, i głębokie przeświadczenie, że nic mu już nie grozi. Nic! Głód? Tak!