Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/207

Ta strona została przepisana.

pierwszy, wyobrażał sobie ich smak, postanawiał też, że, gdy będzie miał pieniądze, kupi sobie ten właśnie gatunek kiełbasy, wybierze arbuz mniej wodnisty od wystawionego w sklepie, ale za to słodszy zapewne, a więc — pożywniejszy... W miarę tego, jak przyglądał się przysmakom, budziło się w nim i wzrastało zdumienie, że to on — Wagin wpatruje się w tak zwykłe rzeczy i nie może nabyć ich, choć przecież są niezbędne dla podtrzymania jego sił i, być może, życia. Zdumienie jego przechodziło w szyderstwo, w pogardę dla siebie — słabego i bezbronnego, w oburzenie i wreszcie we wściekłość, żądającą jakiegoś ujścia. Gdyby urodził się proletarjuszem, niezawodnie zapalałby nienawiścią do klas majętnych i do wszystkich „burżujów“ całego świata, zapragnąłby zemsty i, oszalały z głodu i żądzy krwi wrogów, ciskałby się na barykadach lub szedł z czerwonym sztandarem na czele pochodu i ryczał na całe gardło, śpiewając „Międzynarodówkę“. Świetnie! Wszystko to, razem wzięte, znakomicie uśmierzało męki głodowe. Ale nawet tak skromnej pociechy nie mógł znaleźć w odciętej od Szanchaju dzielnicy chińskiej. Tłumy jej mieszkańców przewalały się wszystkiemi ulicami, demonstrując swoje ponure, wynędzniałe twarze z pałającemi jak u wilków ognikami głodu w ślepiach, ale domy, zamknięte szczelnie i zaopatrzone w mocne okiennice, wyglądały, jak wymarłe i opuszczone na zawsze. Tak, tu nie znajdywał podniet psychicznych, wzbudzanych samym widokiem jadła!
— Zapewne na Nanking, Fuczou i Honan-Road za grubemi szybami sklepów i restauracyj pociągają ku sobie oczy przechodniów — szynki, zaszyte